Jeden z ostatnich wyjazdów poświęciłam oficjalnej stolicy Bretanii - Rennes. To była wyprawa od wieczora do rana, aż za 3 euro łącznie. Wiedziałam, żeby nie spodziewać się cudów historycznych. W końcu to Nantes jest historyczną stolicą Bretanii, to tam jest zamek książąt bretońskich. W Rennes też w średniowieczu było miasteczko, ale mniej więcej w XVII wieku pijany cieśla sfajczył prawie całe miasto. Dziś to misz-masz francuskiego pseudo-futuryzmu zakrawającego na polski PRL, kilka upstrzonych w najmniej spodziewanych miejscach starych domków, kilka budynków wzorowanych na architekurze parsykiej i piękne gotycko-renesansowe kościoły. Wszędzie popisane bazdroły sprejem, porozklejane ulotki/plakaty/bzdety. I ładny park. Mam wrażenie, że to miasto jest takie do bólu prawdziwe, jak życie. Nie udaje pięknego, jest jak takie polskie podwórko, gdzie jeden dres z drugim popłacze się z sentymentu nad wspólną piaskownicą. Wieczorem zjadłyśmy z Sashą i Anią naleśniki, potem dołączyłyśmy na chwilę do Festiwalu Ognia, który właśnie w Rennes miał miejsce, a później powolnym krokiem wróciłyśmy na dworzec, żeby grzecznie czekać na busa.
PS: Uwielbiam akcję SNCFu, w ramach której można grać za darmoszkę na pianinie. Zazwyczaj siadają tam wirtuozi gry na fortepianie i dlatego popijając kawę na dworcu, czekając na swój pociąg lub po prostu przechodząc obok można na przykład usłyszeć walca Tiersena z Amelii. Kocham Francję!